8/07/2014

ROZDZIAŁ 14 Bogowie i potwory.

 Taki rozdział napisany na szybko, co wy na niego ? Dobry ? Trochę zbyt drastyczny i erotyczny ? Zgadnijcie kto wczoraj dostał kolejny szlaban za ucieczkę z domu ? Tag ja XD, no, ale takie życie i wgl zapomniałem telefonu z domu ... I musiałem się wrócić ;-;. Dobra nara
 Do zobaczenia w kom-ach :*.



                                                       Rozdział 14

 Czuję jego oddech na karku, boję się, a zarazem jestem przepełniona szczęściem że mogę być tak blisko mojego ukochanego Raila. Co się stało z nami dawnymi przyjaciółmi zaszczutymi przez kapitol ? Chyba mnie puszcza bo ostrze już nie dotyka mojej skóry. Odwracam głowę przede siebie, tam stoją już uzbrojeni Flo, Trawis i Crash.
 -No proszę, proszę, co za dziwka do nas przyszła ! Czas upuścić trochę krwi !-krzyczy Florence.
 -Nie, jeszcze nie teraz-mówi Crash.- Zaprowadzi nas do innych, albo zginie-mówi spokojnym ale i jadowitym tonem.-Jej wybór.
Nie muszę długo myśleć by dać im odpowiedź.
 -Okey, zaprowadzę was do nich-mówię po czym ktoś wali mnie pałkę, a ja padam nieprzytomna na ziemię.
 Budzę się znów pod rogiem obfitości ale jestem przywiązana do wielkiego pala z drewna, na czole rośnie mi chyba spory guz bo to miejsce boli mnie za cholerę. Przede mną rozciąga się goła brunatna ziemia zamknięta w kole kukurydzy, na samym środku jest róg obfitości, a z przodu wejścia do niego znajduje się obóz zawodowców składający się z czterech sporych namiotów, ja stoję w samym środku ich gniazda tam gdzie dawniej było pewnie ognisko. Wszyscy siedzą w jednym z namiotów, tym czerwonym największym. Jeszcze niewiedzą że już się ocknęłam, więc tylko podsłuchuje ich rozmowę.
 -Gdy tylko znajdziemy drużynie Lamusów załatwimy wszystkich i wtedy zajmiemy się tym słoneczkiem-mówi Crash.
-Ok czyli tak jak uzgodniliśmy ? Bez zmian-mówi Travis.
-Tak ale ja się nią zajmę ! Proszę !-błaga  Florence.
-Dlaczego chcecie ją zabić-mówi zbyt głośno Rail podkreślając każde słowo.
-A co ty taki wielki obrońca tej szmaty !-krzyczy Flo po czym Rail z łoskotem zapina drzwiczki od namiotu skutecznie uciszając rozmowę.
 Słońce powoli zachodzi tu na arenie, ale setki kilometrów stąd osoby z mojego dawnego życia przed igrzyskami denerwują się marząc o moim zwycięstwie, ale jedyne co mogę teraz zrobić to zapomnieć o nich.
Ale teraz pierwszy aż od rozpoczęcia turnieju myślę o mojej najlepszej przyjaciółce Keri. Ani razu o niej nie wspomniałam, nic jakby nie istniała, a to przecież ona chyba najtrudniej to znosi bo pewne jest że przynajmniej jeden z dwójki jej przyjaciół zginie. Biedna, śliczna, cicha, spokojna, uczuciowa i uczciwa dziewczyna jest kolejną ofiarą kapitolu, teraz kolejny raz płaczę. Mija godzina, dwie i wreszcie wszyscy wychodzą a ja udaję że jestem nieprzytomna z marnym skutkiem.
 -I tak wiemy że już się obudziłaś topornico-mówi niby żartobliwie, ale to wyzwisko wkurza mnie.- Jutro rano idziemy wytropić twoich sojuszników więc szykuj się, i żeby nie było złudzeń jak tylko spróbujesz uciec, jeśli choćby twój włos spadnie gdzieś poza obóz zdechniesz, a Flo już oto zadba-kończy beznamiętnie Crash.
 -Czyli odwiążecie mnie ?-pytam.
 -Nic takiego nie powiedziałem, ale jesteś sprytna i wiem że napewno spróbujesz uciec topornico !- krzyczy przyprawiając mnie o śmiech.
 -Teraz idziemy zapolować, jak spróbujesz zwiać spalę cię osobiście na tym stosie lub utopie w tych teraz już zalanych przez ciebie tunelach, topornico-mówi kolejny raz do zanudza grożąc mi po czym on, Flo i Rail znikają w kukurydzy. Zostaję sama z Travisem.
 Nic o nim nie wiem, oprócz tego że jest bratem rudej szmaty. Podchodzi do nie, ciekawe czego chce.
 -Topornica, dobre ? Wszyscy z dwójki uwielbiają wyzywać innych, nadawać im przezwiska. Mnie nazwał Ciota, oryginalnie co ?-pyta żartobliwie.
 -Dlaczego ze mną gadasz ?-pytam najodważniej jak potrafię.
 -Dlatego że moja siostra cię nienawidzi, a ty mnie pociągasz-zbliża się na tyle blisko że mogę poczuć jego oddech, ale zamiast tego dostrzegam błysk noża w lewej kieszeni, nic z tego mam związane ręce a ten psychol chce mnie zgwałcić. Teraz zaczynam się bać, bo klepie mnie po tyłku.
 -Myślałam że mnie nie lubisz ?-staram się mówić spokojnie i beznamiętnie.
 -No wiesz przeciwieństwa się przyciągają, ty możesz teraz mieć ostatnią szansę na stracenie dziewictwa, to jak będzie słodziutka-kończy uwodzicielsko przesuwając język przez zęby.
 -Dobra ale wiesz muszę mieć wolne ręce-szepczę mu cicho do ucha.
 -Rozumiem ale nie mogę cię tak puścić. Zrobimy tak, nogi nadal będą przywiązane do pala ale ręce do mnie, taki zaplanowany sex jest lepszy od spontanicznego. Jesteś taka pomysłowa-robi mi się niedobrze, ale muszę udawać dalej.
Odwiązuje mnie, a następnie przywiązuje do swoich pleców. ściąga mi i sobie bluzkę. Próbuje sięgnąć po nożyk w jego spodniach, ale nie udaje mi się bo ku mojej zgrozie ściąga je. Następnie wyrzuca mój stanik i mnie także rozbiera. Jesteśmy całkowicie goli, on napalony, a ja całkowicie pewna że zrobiłam z siebie największą kretynkę igrzyska a przy tym zdradziłam Raila. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Travis zaczyna mnie całować, a następnie rozpoczyna kopulację gdy nagle stwierdza zdziwiony.
 -Hej kłamczucho-mówi do mnie.- Ty nie jesteś dziewicą ! Okłamałaś mnie ! Ale to nie zmienia faktu że chcę cię przelecieć.
 Jak mogłabym być skoro dwa lata temu już to robiłam ? To by mój pierwszy chłopak i chyba ostatni, nazywał się Urial. Był wielkim siedemnastoletnim brunetem, który rok po tym jak się poznaliśmy zgłosił się na igrzyska i umarł dotrwawszy do finałowej ósemki, nie wiem czy napewno go kochałam. Mało osób o tym wie, ale ja na szczęście zdołałam o nim zapomnieć. Do rzeczywistości przywraca mnie uczycie smutku i wzrok Travisa który zaczął dyszeć, pocić się. Mi także robi się gorąco, muszę go zabić.
 -Mocniej !-krzyczę udając przyjemność.
 -Ostra laska z ciebie co ?-pyta retorycznie.
 Na szczęście ten ćwok nie potrafił dobrze zawiązać więzów więc mam szanse wyjść z tej żenującej sytuacji cało i resztkami honoru.
 -Zamknij oczy-proszę go, widzę że to wszystko przyprawia go o nieziemski orgazm, jednak nie chciałabym być na jego miejscu gdy go zabiję.
 Teraz albo nigdy ! Krzyczę w myślach. szybko przykładam ręce do jego twarzy wciskając kciuki w oczy i przy okazji waląc mu w mordę pięścią. Zalał się krwią, jest zbyt osłabiony i oszołomiony by się bronić. Ja na szczęście szybko odwiązuje sznury z nóg i biegnę po siekierę by z nim skończyć. Odwracam się i widzę że chodzi na oślep waląc pięściami i dławiąc się własną krwią, jego członek cały czas stoi pionowo więc nie mogę się powstrzymać muszę mu go uciąć. Najpierw rzucam go na zieloną trawę po czym obezwładniam go i odcinam genitalia, dookoła bryzga krew, chyba polubiłam zabijanie, to takie proste odebrać komuś życie i mieć go na zawsze z głowy. Upiorne ryki są dla mnie tak przyjemne, ale dopiero po chwili przypominam sobie o reszcie i o tym że te dźwięki mogą być dla mnie zabójcze. Bez wahania tnę go na kawałki, słyszę huk armaty, teraz to dopiero sobie sama dojebałam. Kolejna ofiara do kolekcji, mam już dwójkę Merylin i Travisa, ciekawe kto będzie następny.
 Słyszę nawoływania zawodowców z daleka, później będę się zastanawiała nad tym kogo i dlaczego zabiłam teraz po prostu pierwszy raz czerpię przyjemność z czyjejś śmierci. Nie ! Czym ja się stałam ? Parzę powoli na swoje zakrwawione ręce. Znów zapomniałam że jestem człowiekiem i przekroczyłam granice ! Czy to normalnie że zabijam ? Pewnie tak skoro robi to tyle dzieci rocznie. Jestem tylko małym, słabym potworem w rękach potężnych i wszechmogących bogów, którzy zesłali mnie tu na arenę. Tak bo to oni nami żądzą. Każdy skrawek tej zaplutej ziemi w Panem należy do nich, ale hen hen hen daleko tam gdzie słońce śpi jest ziemia dziewicza której mogę zostać królową, raczej mogłam bo już niedługo czeka mnie nieuniknione. Próbuje się przyzwyczaić do tego że mogę w każdej chwili zostać zabita, te przemyślenia kończą się na Railu, który jednak bronił mnie w oczach zawodowców.
 Pakuje pośpiesznie przypadkowe przedmioty z ich obozowiska do dwóch obszernych plecaków po czym uciekam bo słyszę coraz bliższe kroki, wiem że finał zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim mój koniec.
 Wstaje dziesiąty dzień, a ja znów uciekam w te głupie kukurydze, ale coś jest z nimi nie tak, są jakieś mniej zielone niż przed cały turniej. Chyba organizatorom śpieszy się by zakończyć igrzyska, to nie oznacza nic dobrego. Zaczynam biec, szybciej i szybciej aż w końcu wpadam z łoskotem do wody, to chyba jezioro. Nagle czuję że coś mnie gryzie w stopę, lecz ból szybko mija.
 Blady brzask szybko zmienia się w palące słońce, tylko raz  w tym miejscu widziałam deszcz, jednakże wtedy byłam pod ziemią. Siedzę w ten wodzę nieruchomo, trafiłam znów w to samo miejsce choć może z innej strony. To te same jezioro, które odkryliśmy z Laną, ale nie sądziłam że jest tak ogromnie długi i prowadzi do okolic rogu obfitości. Ta arena zaskakuje w każdym jej calu, gdy myślisz że już dotarłeś tak daleko a nagle trafiasz do dawnego obozowiska, właśnie w takiej teraz jestem sytuacji. Szybko wstaje nowy dzień bo już pięć minut później rozżarzone słońce praży moją skórę, na szczęście ubrałam się w nowe ciuchy znalezione pod rogiem obfitości.
 Teraz rozglądam się dokładnie ale nie widzę końca jeziora, może to jakaś sztuczka ? Kot to tam wie. Boje się, znów się boje, to moja ulubiona czynność na arenie i jedyna rozrywka poza zabijaniem i pieprzeniem. Jestem taka głupia, jeszcze chwilę temu cieszyłam się z zabójstwa ! Kręci mi się w głowie, tyle sprzecznych uczyć, definicji i idei nagle przerwa się przez moją głowę, rozchwiana i zarazem zwariowana, niezdecydowana, niepewna taka właśnie jestem. Nagle wszystko traci kontury, wiruje i zmienia kolory jak w kalejdoskopie. Różowa woda, czarna ziemia, zielone niebo wszystko to miesza się w wielką kolorową tęcze i dodatkowo pojawiają się żółte bąbelki i czerwone ziemniaki, które latają zewsząd przenikając mnie jak powietrze, choć to może one są powietrzem ? Wymiotuje i kolejny raz tracę przytomność.


8/06/2014

ROZDZIAŁ 13 W otchłani samotności.

Wiem długo nie było nowego, przepraszam ale wiecie jak to jest gdy tyle się dzieje i wszystko zaczyna wirować co ? Czasem mam ochotę powiedzieć wszystkim NIE !
  Każdy swój rozdział kocham ale ten jest takim trochę podrozdziałem czyli gorszą jego wersją :( naprawdę ni nie wiem dlaczego ale cała wena i zapał jaki miałem teraz, w trakcie pisania tego rozdziału znikł, myślałem nawet nad usunięciu bloga ale stwierdziłem że jednak dam sobie jedną szansę, może natchnienie wróci ;( smuteg straszny ale mam nadzieję że wam się podoba.



                                     Rozdział 13

 Biegnę jak oszalała, głupie rośliny walą mnie w twarz, jestem już z pół kilometra od obozu. Na arenie powoli wschodzi piąty dzień i już tylu z nas zginęło ? Wykańczają nas w ekspresowym tempie, myślę żartobliwie choć nie jest mi wcale do śmiechu. Właśnie zabiłam osobę, moją sojuszniczkę, lubiłam ją, naprawdę ją lubiłam, a teraz naprawdę ją zamordowałam. Z zimną krwią poszatkowałam jej ciało, nawet nie wiem jak je poskładają w całość do trumny, przecież zrobiłam z niej wór mięsa. Nigdy nie zapomnę białka jej oczu i krwi na moich dłoniach. Biegnę dalej, dalej, dalej,  cały dzień. Gdzieś koło popołudnia padam bo nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Chyba jestem w okolicach rogu obfitości bo tu kukurydza jest mniejsza i rzadziej rozstawiona. Jem pośpiesznie rybę, wypijam spragniona całą butelkę wody,wiem to bardzo nierozważne ale co ja mogę w obliczu pustoszącej mnie fali popiołu, pragnienia i uczuć ?
 Po godzinie odpoczywania postanawiam że już nadszedł czas, muszę ruszyć dalej po kres swoich możliwości, a więc wstaję. Idę może jeszcze dziesięć minut gdy docieram do interesującego miejsca. Stoję teraz koło bariery z wszechobecnych kukurydz, przede mną jest pięć metrów gołej ziemi po czym zaczynają się moczary, bagna, sama nie wiem jak to określić. Teraz mam wybór, mogę schować się tam na nieznanym skrawku areny, lub iść bóg wie gdzie licząc że odnajdę Raila. Jeśli się tam schowam mam większe szanse na uratowanie go w końcówce, gdybym dalej tak latała pewnie zabił by mnie Tel lub Florence, ciekawe czy zawodowcy się rozdzielili.Stoję około metra od roślin gdy nagle gdzieś z oddali usłyszałam ryk, to ten sam stwór który zaatakował nas w farmie, jestem tego pewna więc muszę uciekać do ciemnego boru. Wchodzę do tej dziewiczej puszczy i już cały wystrój areny się zmienia. Niema tu jednolitych roślin, są tu obecne w tym niezwykłe, różowe kwiaty przypominające głowy łabędzi, ogromne paprocie jaśniejące od zieleni i prześliczne grzyby lśniące wściekłym różem. Wielkie drzewa wznoszą się na wysokość dwudziestu pięciu metrów, są niejednolicie posadzone, osoba wychowana w 7 dystrykcie od razu zauważy że ogrodnik tego miejsca nie miał pojęcia o roślinach bo gatunków jest ich tutaj tyle ile gwiazd na niebie, dużo z nich leży powalona na ziemi przez błędy sadzących drzew kapitolczyków.
 Podążam w głąb mokradeł, robi się coraz dziczej, jestem już z pół mili od miejsca gdzie usłyszałam ryk gdy nagle zaczynają zlatywać się komary, nienaturalnej wielkości. Zaczynam ciąć je siekierą ale większość z nich jest zbyt szybka by je zabić więc idę dalej. Wchodzę na wielką kłodę która jest jakby mostem przez mały stawik. Nagle jeden z tych latających owadów kryzie mnie w szyję, i cała banda wyczuła krew rzucając się na mnie. Spadam z trzaskiem do mentnej wody z domieszką mułu. Próbuje wstać, woda sięga mi do pępka, postanawiam iść dalej wodą trasą. Co jakiś czas coś przepływa obok moich nóg, a ja po chwili wędrówki upadam przez konar kalecząc nogę. Okazuje się że to dzika rzeka, a nie rów lub jeziorko, ale nie zmienia to moich planów iść przez nią. Przechodzę dalej gdy nagle wyczuwam niebezpieczeństwo, coś tu jest oprócz ryb. Niespodziewanie parę metrów w tył tworzą się zmarszczki na wodzie. To nie wróży nic dobrego. Postanawiam wyjść i więcej nie wchodzić do wody. Podążam wzdłuż rzeki, dookoła rosną porośnięte mchem drzewa, małe krzaki. Gdzieniegdzie przebiegają zwierzęta, małe jaszczurki lub większe takie jak rysie. Panuje tu przyjemny chłód i wilgoć. Po pewnym czasie coraz bardziej zaczyna mnie boleć prawa noga w którą się skaleczyłam więc robię sobie postój trzy metry od rzeki. Oglądam uważnie miejsce rozcięcia i stwierdzam niechętnie że wdało się zakażenie, muszę zdobyć lekarstwo, ale skąd ? A tak ! Przecież z naszego obozu ukradłam jeszcze jakąś dziwną maź. Wyciągam ją powoli i smaruję malutką część rozcięcia by sprawdzić co się stanie.
-Aaaa !-krzyczę na całą arenę.
 Piekielny ból rozrywa mi nogę a dokładniej stopę bo to tam znajduje się 10 centymetrowe rozcięcie. To nie lekarstwo tylko trucizna ! Teraz mały skrawek mojej rany zaczyna się pienić i wszystkie zanieczyszczenia z niego wychodzą. Postanawiam zaryzykować i nasmaruję tym bezbarwnym kremem całą stopę.
-Aaaaa-kolejny raz krzyczę aż ptaki z drzewa obok odlatują. Na pewno już zwabiłam do siebie wszystkich trybutów. Teraz już każdy chce mnie tylko zabić i większość ma ku temu powody ale nie Rail, on jedyny mnie kocha. Ból rozrywa mi myśli, czuję jak wypala mi bakterię, bez tego najpewniej straciłabym stopę lub całą nogę.
 Leże tak przez godzinę bezczynnie patrząc się w skrawki nieba przedzierające się przez drzewa, po czym postanawiam tu przenocować ponieważ słońce chyli się ku zachodowi. Zbieram wszelakie liście i patyki, a następnie tworzę z nich małe legowisko. Reszta dnia mija spokojnie, jem kolację, idę załatwić swoje potrzeby fizjologiczne po czym zasiadam obserwując niebo lekko zakryte przez korony wysokich drzew. Nagle zapada totalna ciemność, nawet księżyc i gwiazdy dziś nie wychodzą, może to oznaczać że jutro będzie burza no ale na arenie nic nie jest niczym oczywistym. Blask godła panem a następnie hymnu przebija wszystko w tym piekle. Nikt dziś nie umarł, tak kończy się piąty dzień na arenie, wszystko dzieje się tak szybko, tak chaotycznie, czy każde igrzyska też są takie ? Zawsze wyglądały tak nierealnie jak sam kapitol. Tak samo nigdy na igrzyskach nie słyszałam żadnych wulgaryzmów, tylko jakieś pojedyncze i raczej w stylu ''o cholera'' ale teraz każdy tu klnie ile wlezie, może wszystko montują i puszczają zmienioną wersję ? A jak nie mają wyboru to chyba puszczają całość ? Wolę się nad takimi głupotami nie zastanawiać bo to donikąd prowadzi. Po chwili bezczynnego leżenia zapada niespokojny sen.
 Budzi mnie słońce padające na poszczególne części mojej twarzy w tym na oczy. Wstał szósty dzień na arenie. Te części pieką mnie niemiłosiernie ale smaruje je lekarstwem i przestaje. Postanawiam coś zjeść ale z tego co widzę zostaje mi tylko jedna marchewka i dwie papryki. Jak to ? jeszcze wczoraj moje zapasy opierały się jeszcze na paru rybach ! Chyba że dzikie zwierzęta wtargnęły tu i.. to dobrze że ryby a nie mnie.
 Wstaję pośpiesznie, muszę wejść na drzewo, tam jest bezpiecznie. Wybieram drzewo siedem metrów od rzeki i tworzę tam obozowisko. Gdy kończę jest już południe, postanawiam zapolować na tutejsze ryby. Wchodzę do bagna i idę jeszcze około czterech metrów w przód gdy nagle wpadam z łoskotem w mętną toń, jest tu niesamowicie głęboko, a ja dodatkowo trzymam siekier i sieć. Nie wypłynę na powierzchnie z takimi obciążeniem. Jestem już piętnaście metrów pod wodą, więc wypuszczam sieć rybacką, gdy nagle coś zaciska się na mojej nodze. Otwieram oczy pod wodą, widoczność jest słaba a woda zielona ale dostrzegam fioletową mackę na mojej nodze. To ośmiornica ? Raczej ogromny zmiech. Atakuje mackę siekierą, duszę się ! Brakuje mi powietrza !Zamachuje się raz jeszcze, ale to trudne pod wodą, ucinam mackę. Parę metrów pode mną rozlega się okropny ryk ! Ten stwór napewno szykuje się na odwet, ale ja już się wynurzam. Łapie zachłannie powietrze i odgarniam włosy z czoła gdy nagle znów zostaje zanurzona przez macki potwora. Wciąga mnie na głębokość aż trzydziestu metrów, nawet nie spodziewałam się że tu może być tak głęboko. Otwieram oczy pod wodą i jestem na tyle blisko stwora by ujrzeć go całego. To wielka mieszanka kałamarnicy, ośmiornicy i węża co daje efekt długiego na trzynaście trzynaście metrów stwora z ogromnym otworem gębowym i mackami około trzydziestu metrów. Przyciąga mnie do siebie po czym wypucza w górę a ja znów oddycham. Wola życia wzięła górę nad strachem. Automatycznie płynę do brzegu ale jest tu niezwykle zimno i ciemno jestem w jaskini. Mały snop światła przebija się przez dziurę w sklepieniu, dobrze że nie upuściłam siekiery.
 Wchodzę na skalny ląd, jestem w kopule o średnicy około pięćdziesięciu metrów a na środku znajduje się jezioro skąd przybyłam. Teraz reaguje już moje ciało bo zaczynam krzyczeć i walić w ściany z kamieni, ale to  nic nie daje. Uspokój się Johna ! Uspokój się ! Kiedy mi się to już udaję okrążam jaskinie i dokonuje strasznego odkrycia. Szkielet ! Ludzki ! Trybuta z czwórki ! Leży tu pewnie bo organizatorzy nie umieli go wyciągnąć. Brak prawj nogi i ręki które pewnie zjadł stwór. Teraz cholernie się boję, zauważam szczury które najpewniej wyjadły resztki mięsa.
 Nagle z małego jeziorka przez które tu trafiłam wychodzi macka. Wielka i złowroga okrąża powoli jaskini w poszukiwaniu mnie. Biegnę cicho do małej szczeliny z prawej strony kopuły, potwór zdołał już przeczesać połowę i tym razem na dobre zniszczył szkielet trybuta z czwórki, to takie straszne ! Co dostanie  jesgo rodzina ? Szczątków już niema może pył ? Nagle wielka macka przechodzi obok mnie ale nawet się nie zatrzymuje.
 Teraz wszystko się zmienia bo dłoń potwora, jeśli można to tak w ogóle nazwać odchodzi, a ja jestem w pułapce, bez jedzenia, bez mojego ekwipunku, tylko ja i szczury.

                                                               ***
Nagle budzę się, tkwię w tej pułapce już szóstą godzinę ale już zaczynam wariować. Głód. Pragnienie. Nuda. Pojawiająca się macka. Piszczenie szczurów. Ten tok w ciągu godziny powtarza się raz ale dokładnie. Jeszcze strach, cholerny strach boję się go bać, to chyba bez sensu, jestem idiotką. To sytuacja bez wyjścia, jaskinia jest od czasu do czasu patrolowana, a wspiąć na samą górę skąd dostrzegam światło nie da rady. Więc leże potulnie w szczelinie.
 Zapada noc. Słyszę hymn i dostrzegam lekki blask błękitnego światłą ze szczeliny w dachy. Mija kolejna godzina, nie wytrzymuję muszę coś zjeść ! Biorę siekierę w dwie ręce i zaczynam łapać szczury. Udaje mi się schwytać aż piątkę. Biorę jednego z obrzydzeniem i oglądam go dokładnie, nie ! Nie mogę go zjeść ! Więc odrzucam go i postanawiam zacząć prawdziwe głodowe igrzyska. Żołądek trawi sam siebie, ból w lędźwiach, brak wody. Teraz czuję prawdziwe cierpienie głodowych igrzysk. Siedzę bezczynni szukając kamer kapitolskich durniów. chyba znajduje jedną, wiem że już i tak namieszałam ze swoją śmiercią to była napewno totalna kompromitacja dla organizatorów.
-Hej wy kapitolskie ździry zmodyfikujcie tą odpowiedz ! Nie zrobicie ze mnie wałka ! Nie zjem tych szczurów ! Jesteście żałośni ! Czerpiecie płytką satysfakcję z cierpienia dzieci ! A gdyby twoje dziecko głupi kapitolczyku zostało wysłane na arenę ? Hę ? Co wtedy ! Pierdolić kapitol, jeśli kiedykolwiek będę miała szanse zabije waszego kochanego Snowa !-wyrzucam z siebie całą złość i nienawiść w niezwykle prymitywy sposób.
 Wiem że to ocenzurowali i zmienili ale całej treści i przekazu nie mogli. Mijają cztery godziny, później trzy a ja siedzę bezczynie wgapiona w szczury które teraz pożerają swoich dawnych pobratyńców. Księżyc rozświetla ten mały skrawek areny dzięki dziurze w ziemi.
 Egzystuje tu cicho, nie mam siły na dalszą walkę. Muszę wymyślić plan ucieczki. Powoli wschodzi siódmy dzień. Cały tok wczorajszy znów się powtarza. Macka, szczury, głód, pragnienie, nuda. Mija kolejny dzień, hymn i godło pojawiają się wieczorem lecz nikt nie zginął więc tylko wtulam się głębiej w szczelinę i płaczę złamana.
 Wstaje ósmy dzień i raz jeszcze powtarza się ten sam tok. Macka, szczury, głód, pragnienie, nuda, ale dochodzi do tego jeszcze poczucie bezczynności. Kolejny dzień patrzę bezczynnie na ścianę w nadziei że pęknie i otworzy tunel do domu. Słońce znów chyli się ku zachodowi a wreszcie zapada ciemność i znów światła, zero zgonów.
 Kolejny dzień, już dziewiąty. Dziś wszystko się zmieni bo nareszcie wymyśliłam plan ucieczki i zamierzam go wcielić w życie. Najpierw potrzebuje szczurów, muszę nabrać siły.
 Faza pierwszą czas zacząć! Teraz pewnie tłumy kapitolczyków padają ze śmiechu bo ja ostatecznie sięgam po szczura którego właśnie upolowałam. Odzieram go ze skóry, odrąbuje łeb i najpierw z ohydnym grymasem wypijam gorzką krew zwierzęcia, jest obrzydliwa ale teraz robię coś gorszego zżeram wnętrzności, mają kwaskowaty smak ale pali mnie jak wódka parę dni temu. Zaspokoiłam swój głód i pragnienie dopiero po trzech szczurach. Nabrałam teraz siły, czas na drugą fazę mojego planu, zabicie potwora a następnie zacznę trzecią fazę czyli ucieczkę przez jeziorko
 Czekam godzinkę aż przetrawię mięso ze szczura i teraz już pełna sił powstaję z popiołów dawnej siebie. Biorę lekko zardzewiałą siekierę do rąk i podążam przez jaskinie hałasując. na odpowiedz nie muszę długo czekać bo po dwóch minutach zjawiają się dwie olbrzymie fioletowe macki.
 To moja pierwsza walka od paru dni ale tym razem jestem nastawiona na morderstwo ze szczególnym okrucieństwem i bez litości. Naskakuje na jedną z macek z siekierą i zaczynam ją rąbać aż w końcu oddziela się od dłuższej części na co druga powala mnie na skały i zaplątuje się w okół mojej nogi. Ciągnie mnie w kierunku wodnego portalu na środku jaskini. Zaczynam krzyczeć, boję się bo plan nie wypalił ! Gdzie moja siekiera ? Gdzie ona jest ?!
 Leży dwa metry niżej, będę miała tylko sekundę by ją złapać zanim znajdę się pod wodą. Tyle wystarcza by ją złapać i gdy tylko trzymam ją w ręce odcinam początek macki po czym uciekam w stronę szczeliny. Łapie oddech, wycieram pot z czoła i uspokajam się. Odwracam się w stronę jeziorka a z tam tond  nagle wyskakuje z dziesięć identycznych macek. Uderzają w ściany niszcząc je na pięć metrów w głąb. Uciekam przed nimi. gdy już prawię mnie doganiają nagle rzucam się na ścianę czerni obok licząc na małą szczelinę ale natrafiam na coś co wstrząsa mną dosłownie, to tunel. Wbiegam do niego jak najszybciej, jak najgłębiej, nie zastanawiając się nad niebezpieczeństwami czyhającymi tu na mnie.
 Słyszę okropny ryk z tyłu, ziemia się trzęsie, pewnie jaskinia zawaliła się na bestię. Biegnę szybko po omacku nawigując się gdzie jest ściana a gdzie droga, biegnę tak i biegnę aż w końcu po godzinie błądzenia natrafiam na prosty tunel na, którego końcu tli się światło tak jasne że z tąd ślepnę. biegnę pełna nadziei że tam na końcu znajdę wybawienie lecz trafiam do ogromnej naturalnej jaskini pełnej innych korytarzy tym paru w górę. Jest tu wiele cennych przedmiotów ułożonych w kupkę, ale brak jedzenia. Są jeszcze pochodnie porozstawiane na boki by oświetlały to pseudo naturalne sklepienie. W tunelach prowadzących w górę dostrzegam skrawki nieba. Idę jednym w górę doprowadza mnie on do punktu wyjścia, pod róg obfitości. Nagle słyszę że ktoś jest z przodu konstrukcji i to nie jeden ktoś. Postanawiam uciec ale niedane mi to jest gdyż przez przypadek wdeptuje w gałąź, która niezwykle głośno roztrzaskuje się. Nie mam nic innego do zrobienia jak tylko rzucić się ku ucieczce lecz ktoś mnie uprzedził i podchodzi do mnie od tyłu, z tunelu przykładając mi nuż pod szyję.
-Hej Johna- mówi przyjacielsko jakbyśmy znów byli w domu, jakby nic się nie stało.
-Cześć Rail-odpowiadam równie lekko.